I know things…

Każdy, kto oglądał „Grę o tron”, pamięta na pewno słynną scenę, w której Tyrion Lannister na pytanie Missandei „Skąd to wiesz?” odpowiada: „Taki już jestem – piję wino i wiem różne rzeczy” („That’s what I do – I drink and I know things”).

Jakiś czas temu toczyłem długą dyskusję z moimi znajomymi na temat, który nie ma tu nic do rzeczy, więc go przybliżać nie będę. Ważne, że oni upierali się przy czymś, a ja miałem przeciwne zdanie. Dłuższe poszukiwania informacji i analiza tematu dowiodły, że to ja miałem rację.

W związku z tym dostałem właśnie od moich znajomych taki komplecik – kubek i koszulkę z następującym nadrukiem:

Muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba (…i chcę wierzyć, że pasuje…). 🙂

…i dalej jesień

Pojechałem dziś zawieźć mojego tatę z ciotką „na działkę” – musieli pozamykać domek przed zimą – powyłączać prąd, zakręcić wodę, dogadać się z gospodarzem, który im tej wakacyjnej chałupki dogląda… A że mój tata sam już za kierownicę nie siada, to potrzebuje szofera. Bardzo się ucieszyłem, dobrze mi zrobił dzień oderwania się od codzienności, jakaś namiastka podróży (…trochę ponad 60 kilometrów od Warszawy, ale zawsze). Miejsce, w którym „działka” się znajduje to mała wioska na wschodnim Mazowszu, w trójkącie Wyszków – Pułtusk – Serock. Ciche, spokojne miejsce, otoczone lasami, bardzo zielone latem, bardzo złote jesienią.

Zawsze robi mi się trochę smutno, kiedy widzę, jak mój tata się starzeje. Jasne, to naturalna kolej rzeczy i takie tam… Zresztą naprawdę nie jest to jego starzenie się takie złe: ma 82 lata, ale intelektualnie jest w takiej formie, że daj Boże każdemu w jego wieku. Trochę gorzej fizycznie: niby nie jest źle, ale nogi już nie te, spacery na większe odległości nie wchodzą w grę, wzrok nie najlepszy… I coraz częściej mam świadomość, że przyjdzie taki dzień, że go zabraknie. A ja zupełnie nie jestem jeszcze na to gotowy.

***

Sprawy z Puckiem jakoś się wyprostowały. To znaczy: na ile – to zobaczymy za rok. Nie mam jeszcze siły tego wszystkiego pisać, uspokoję tylko tych z Was, którzy mi prywatnie takie pytania zadawali, nieco opacznie zrozumiawszy mój poprzedni wpis: problem z Puckiem nie polega na tym, że on zrobił coś złego, coś poważnego nabroił etc. Problem z Puckiem jest raczej problemem Pucka – ale problem Pucka niestety przekłada się na bardzo konkretne kłopoty, których gaszenie i szukanie rozwiązań zajęło mi cały wrzesień i kawałek października. Ostatecznie znaleźliśmy jakieś rozwiązanie, ale czy ono się sprawdzi, to – jak napisałem wyżej – czas pokaże. Mam mnóstwo obaw. Bardzo chciałbym, żeby to, na co się zdecydowaliśmy, okazało się Tym Właściwym Rozwiązaniem – ale boję się, że może się okazać jedynie tymczasowym ugaszeniem pożaru (co, rzecz prosta, także było bardzo potrzebne).

A ja czuję, że ten wrzesień bardzo dużo mnie kosztował. Jestem bardzo, bardzo zmęczony… A na żaden wypoczynek się w najbliższym czasie nie zanosi.

***

Beata Obertyńska (poetka i pisarka, córka Maryli Wolskiej) w książce „W domu niewoli” opisała swoją tułaczkę po Związku Radzieckim w latach 1940-1942. Mieszkała we Lwowie, po wkroczeniu Sowietów została aresztowana, przeszła przez kilka więzień, w końcu trafiła do łagru Loch-Workuta (republika Komi, 160 kilometrów za kołem podbiegunowym). W jej wspomnieniach, w czasie opisu podróży na daleką północ (bydlęce wagony, sadystyczni strażnicy, nieludzkie traktowanie, kolejne koszmarne przystanki…) padają słowa, które zrobiły na mnie takie wrażenie, że zapamiętałem je, choć książkę czytałem będąc jeszcze nastolatkiem (wydanie „podziemne”) – i wracają do mnie od trzydziestu pięciu lat w różnych życiowych sytuacjach (cytuję z pamięci):

Myślałam, że tego nie wytrzymam. Ale nie wiedziałam jak to zrobić, więc szłam dalej…

Jesień

Dziś Piłka wylądowała w Cambridge. Wsadziłem ją w samolot w Modlinie, trochę zaniepokojony, jak sobie na miejscu poradzi z dwudziestokilową walizką (to prawie połowa tego, ile waży właścicielka) – ale jakoś dała radę. Dotarła do Londynu (no, w zasadzie lotnisko Stansted leży jakieś 50 kilometrów na północ od Londynu…), złapała właściwy autobus, dotarła na miejsce, zameldowała się w College’u, dostała pokój w akademiku… Od poniedziałku czeka ją pierwszy tydzień wykładów i zajęć, ale już jutro ma całe mnóstwo jakichś spotkań, „wieczorków zapoznawczych” i innych atrakcji związanych z „Freshers Week”. Cambridge powitało ją uroczo – piękną, słoneczną pogodą i temperaturą 18 stopni (Celsjusza…). Niesamowite.

***

Mój wrześniowy wyjazd niestety nie wypalił. Napiszę Wam dlaczego – ale jeszcze nie teraz, bo najpierw kilka spraw musi się poukładać. Powiem tylko, że jest problem z Puckiem. Wszystko wskazuje na to, że przeszłość plus półtora roku izolacji w czasie pandemii (…plus głupi wiek, plus znacząca zmiana w życiu w postaci nowej szkoły…) skumulowały się w taki ładunek, który okazał się dla niego za ciężki. To będzie kolejny trudny rok, w dodatku (rzecz prosta) zupełnie inny (…i zupełnie inaczej trudny), niż sobie wyobrażałem. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że udało się znaleźć profesjonalne wsparcie.

Rozmawiałem też ze znajomą, chrzestną mamą Pietruszki, która jest lekarzem pediatrą (podkreślam – pediatrą, nie psychologiem czy psychiatrą). Powiedziała mi, że w ciągu ostatniego półtora roku miała w swoim gabinecie więcej przypadków dzieci z depresją, problemami emocjonalnymi, zaburzeniami lękowymi czy nawet po próbach samobójczych, niż przez poprzednie piętnaście lat pracy.

Tak, za jakiś czas napiszę coś więcej, na razie mogę tylko powiedzieć, że jestem bardzo, bardzo zmęczony.

Powakacyjnie + lista strachów

I tyle wakacji. Już pierwszy września. Byliśmy z chłopcami kilka dni w Bieszczadach. Prawie zapomniałem, jak tam jest pięknie… W dzień chodziliśmy, wieczorami szedłem w górę, kilkaset metrów powyżej ostatnich domów w Przysłupie, żeby pogapić się na gwiazdy (i podjąć kolejne próby ich fotografowania – wyniki znajdziecie na dole).

Pogodę mieliśmy doskonałą, a Bieszczady mają ten dodatkowy plus, że nie ma tam tłumów. Jasne, na kilku najbardziej popularnych szlakach jest w czasie wakacji sporo ludzi, ale nie są to jednak takie rzesze jak w Tatrach – a wystarczy wybrać się w trasę mniej popularną, aby przy odrobinie szczęścia przez dwie godziny nie spotkać żywego ducha… Jedyny kawałek, gdzie jest naprawdę koszmarnie turystycznie, to okolice Zalewu Solińskiego, ale my byliśmy w Bieszczadach Wysokich (Przysłup leży mniej więcej w połowie drogi między Cisną a Wetliną).

Jednego dnia moich chłopcy poszli na Tarnicę – a ja nie poszedłem z nimi, bo dzień wcześniej obtarłem sobie nogę. Więc kiedy oni poszli na szlak, ja zrobiłem sobie wycieczkę samochodową po różnych Dziwnych i Dalekich Rejonach. Dotarłem między innymi do Tarnawy Niżnej – miejsca, gdzie kręcono między innymi część serialu „Wataha”. Tarnawa to miejsce, gdzie wisi dumna tabliczka „50 kilometrów do cywilizacji”, nie ma zasięgu żadna polska sieć komórkowa, a kilkanaście kilometrów dalej droga po prostu się kończy. Zawsze fascynowały mnie takie miejsca położone „na końcu świata”…

Niestety, byliśmy tam tylko pięć dni. Dość, żeby zasmakować i przypomnieć sobie, co się lubi – za mało, żeby naprawdę odpocząć. Zwłaszcza, że w tym roku był to mój jedyny wyjazd.

No i tak: wakacje się skończyły, zaczął się kolejny rok szkolny, a ja wcale nie czuję, żebym był na niego gotowy.

***

Co gorsza wszystko wskazuje na to, że to nie będzie łatwy rok. Jest kilka rzeczy, których się naprawdę boję.

Boję się o to, jak przetrwamy zimę. Finansowo, rzecz prosta. Koszty ogrzewania (gaz…) już ubiegłej zimy były znacząco wyższe, niż w poprzednich latach, a przecież potem było jeszcze kilka podwyżek, a przecież w zeszłym roku Niemiłościwie Nam Panujący obcięli VAT na gaz… I tak dalej. Nie mówię już o wszystkich innych cenach, które rosną jak głupie (najwyraźniej widać to po produktach, które kupuje się regularnie) – ale ceny gazu, muszę przyznać, trochę nie dają mi spać. Z wielu rzeczy można (i pewnie trzeba będzie) zrezygnować, ale z ogrzewania domu tak całkiem zrezygnować się nie da (…sorry, taki mamy klimat). Jasne, póki do będzie możliwe będę wykorzystywał nasz niby-kominek, ale po pierwsze całej zimy to nie załatwi, a po drugie koszty drewna kominkowego też poszły ostro w górę (metr sześcienny olchy jeszcze ostatniej zimy mogłem kupić za 280 zł, teraz najtańszy dostawca w okolicy chce 500 zł!).

A tej jesieni czeka mnie jeszcze kilka dodatkowych wydatków. Muszę wezwać fachowców od instalacji grzewczej, bo mam w domu dwa kaloryfery, które mimo odpowietrzenia nie nagrzewają się w całości. Muszę zrobić „duży przegląd” pieca, bo ostatni był robiony dobre kilka lat temu, od tego czasu były tylko „małe przeglądy”.

Pucek w nowej szkole… Wiem, że będę musiał mu zorganizować jakieś korepetycje z angielskiego (bo po nauce zdalnej narobił sobie zaległości), a być może także z fizyki (jest z niej dobry, ale w ósmej klasie pani od fizyki z powodów zdrowotnych przez prawie pół roku nie było w pracy, nie przerobili całego materiału, a to klasa „mat-fiz”…). Nie wiem tylko, skąd wziąć na to pieniądze, bo koszty korepetycji są niemałe.

Boję się też (choć już na innej płaszczyźnie) tej pierwszej klasy Pucka w nowej szkole. On źle znosi zmiany, już teraz strasznie się denerwuje, nie wiem, jak będzie reagował – zwłaszcza, jak mu coś nie pójdzie (a przecież nigdy nie jest tak, żeby wszystko było idealnie). A kto najbardziej w takich sytuacjach obrywa emocjonalnie, to chyba nikomu, kto ma dzieci, nie muszę tłumaczyć.

Do tego chodzi wiele innych, większych i mniejszych problemów, które nie są może dramatami egzystencjalnymi, ale sama ich ilość (i fakt, że są tylko na mojej głowie) nieco przytłacza. Sporą część z nich (choć nie wszystkie, rzecz prosta) dałoby się stosunkowo łatwo rozwiązać za pomocą pieniędzy – ale… Patrz punkt pierwszy.

Nie lubię się bać. Nigdy też nie miałem ambicji bycia bogatym (kto mnie zna, ten wie, że naprawdę wiele mi do szczęścia nie trzeba), ale świadomość, że może zwyczajnie zabraknąć (…nie wspominając o długach, które nade mną wiszą) to jednak spore obciążenie.

***

No to sobie ponarzekałem. A teraz, jak obiecałem, kilka zdjęć…

Bieszczady za dnia:

…i nocą:

Trinity – Here We Come!

Muszę to napisać. No muszę. Tak, jak pisałem wcześniej: to, że Piłka dostała się na Cambridge – ani nawet to, że przyznano jej stuprocentowe stypendium – nie oznaczało jeszcze na pewno, że będzie mogła zacząć tam studia. Przyjęcia na brytyjskie uczelnie są bowiem warunkowe, mają formę „oferty”: chcemy cię, jesteś dobry, dajemy ci stypendium – ale pod warunkiem, że na A-levels dostaniesz co najmniej takie to a takie oceny.

Oceny z A-levels są zawsze trzy. Różne uczelnie – i różne ich wydziały – mają różne „wymagania”. Do słabszych wystarczy mieć np. jedno A i dwa B (czyli piątkę i dwie czwórki). Albo trzy razy B. Czasami nawet niżej. Najlepsze wymagają samych A. Cambridge – w każdym razie na ten wydział, na który Piłka się dostała – wymaga ocen co najmniej A*, A, A. Po naszemu – CO NAJMNIEJ szóstka i dwie piątki.

Więc niezależnie od przyjęcia i przyznanego stypendium wystarczyłoby, żeby nie udało jej się dostać jednej A*, albo żeby na JEDNYM egzaminie powinęła jej się noga i dostałaby B (które przecież samo w sobie jest dobrą oceną!), żeby nic z tego nie wyszło.

Dziś rano ogłoszono oficjalne wyniki A-levels, czyli brytyjskich matur, które pisała Piłka. No i co Wam będę mówić: trzy razy A*. I w każdym przypadku WYSOKO powyżej progu punktowego wymaganego na A*.

A najśmieszniej, że rano, jeszcze zanim dostała oficjalne powiadomienie o ocenach z komisji egzaminacyjnej, dostała maila z Trinity College z potwierdzeniem, że od dziś oficjalnie jest ich studentką, że zapraszają ją od 1 października (na początek „Freshers Week„!), i że w przyszłym tygodniu skontaktuje się z nią wykładowca, który będzie jej tutorem.

No kurczę – przynajmniej dziećmi mogę się chwalić!

Wakacje, wakacje i (prawie) po

Myślałem, że jak większą część wakacji przesiedzę w domu, to czas będzie mi się dłużył… Niestety, nic z tych rzeczy: właśnie z niejakim przerażeniem zauważyłem, że jest prawie połowa sierpnia. Jestem zmęczony. Zmęczony na wielu poziomach, na różnych płaszczyznach. Zmęczony pracą, zmęczony brakiem tego i tamtego, zmęczony myśleniem o tym, co będzie, zmęczony martwieniem się o przyszłe sprawy. Zwykle wakacyjny wyjazd był takim czasem na „reset” – w tym roku nawet to nie jest mi dane.

Piłka gdzieś była ze znajomymi, jedzie jeszcze raz we wrześniu. Pietruszka z kumplami siedział dwa tygodnie w Borach Tucholskich, Pucek był na obozie harcerskim. A ja siedzę.

W przyszłym tygodniu mieliśmy pojechać do C., odwiedzić weekendowo ciocię i wujka… No i nie pojedziemy, bo Pietruszka wrócił w środę z wyjazdu, w czwartek wieczorem dostał gorączki, w piątek rano (!) już miał 39,5. Fakt, Pietruszka ma tak od dziecka: choruje rzadko, ale jak już, to od razu gorączka w kosmos… Lekarz. Badanie. Zalecenia: ibuprofen, paracetamol, lek na gardło, odpoczywać, dużo pić, zrobić test na covid. Testy w aptekach na szczęście drogie nie są. Zrobiliśmy. Kreska w polu testowym pojawiła się prawie natychmiast. Zero wątpliwości.

Na szczęście (jeśli nie liczyć zbijanej gorączki i związanego z nią bólu głowy i ogólnego rozbicia) żadnych niepokojących objawów nie ma, żadnego kaszlu duszności i innych atrakcji, saturacja 99%, czyli generalnie nic się nie dzieje. Zapewne za dwa–trzy dni będzie się już czuł dobrze. Ale zarażać może dalej.

Więc (…nie zaczyna się zdania od „więc”…) do C. nie pojedziemy, bo to by było tydzień (i jeden dzień) od pierwszych objawów, więc mógłby jeszcze zarażać, a ciocia z wujkiem swoje lata mają.

Natomiast (…chyba można zaczynać zdanie od „natomiast”?…) jeśli rzeczywiście Pietruszka przejdzie to łagodnie i za parę dni będzie się już dobrze czuł, to w przyszły wtorek (czyli już 12 dni od pierwszych objawów, czyli już po okresie zarażania) pojedziemy z chłopakami na kilka dni w Bieszczady.

Piłka jedzie w tym czasie do Poznania, na jakieś warsztaty organizowane przez pewną fundację. Nie chce jej się, ale obecność na warsztatach jest warunkiem otrzymania stypendium, które ta fundacja oferuje. A stypendium jest zacne, więc uznała, że „warto pięć dni przecierpieć”.

Więc może chociaż te kilka dni w Bieszczadach. Może połazimy, posiedzimy, pooddychamy ciszą. Może wreszcie uda mi się zrobić dobre zdjęcia Drogi Mlecznej.

Mam jeszcze taki perfidny plan, żeby we wrześniu – kiedy Pucek zacznie już szkołę, a starsi jeszcze nie zaczną studiów, ale będą w domu) wyjechać sobie gdzieś na kilka dni SAMEMU.

„Samemu” może oznaczać także na przykład z jakimiś przyjaciółmi, jeśli akurat będą mogli. Gdzie – jeszcze nie wiem. Co wyjdzie. Nie mam wielkich wymagań (…a nawet jakbym miał, to nie mam na nie środków – „…po pierwsze, cesarzu, nie mamy armat”). Ale czuję, że muszę gdzie pojechać sam. Nie na jedną noc u znajomych, ale przynajmniej na te trzy–cztery dni. Kiedy ostatni raz miałem taką okazję? Już nawet nie pamiętam.

***

A technicznie? Boję się nadchodzącej zimy. Już w tym roku rachunki za gaz w „okresie grzewczym” miałem znacząco wyższe, niż w poprzednich latach. A jeśli zimą Niemiłościwie Nam Panujący przywrócą normalną stawkę VAT za gaz – i jeśli gaz jeszcze podrożeje, bo już wiadomo, że będzie go za mało – to aż boję się pomyśleć, jaka suma może być na fakturze. Naprawdę nie wiem, jak to będzie. A alternatywy nie mam.

***

Z lepszych wieści: sytuacja ze szkołą Pucka okazała się lepsza, niż się spodziewałem. Kiedy już zawieźliśmy papiery do liceum w Komorowie, to następnego dnia zadzwonili do nas z liceum z Pruszkowa, że jednak Pucek z listy rezerwowej wskoczył na zasadniczą i jeśli chcemy, to mamy dowieźć papiery. Więc pojechaliśmy do Komorowa, zabraliśmy papiery i przewieźliśmy je do Pruszkowa.

Liceum w Pruszkowie to naprawdę dobra szkoła, porównywalna z naprawdę przyzwoitymi liceami warszawskimi (w rankingu „Perspektyw” była ostatnio na sześćdziesiątym którymś miejscu W POLSCE). Proste porównanie: ponieważ Pucek idzie do klasy „mat-fiz”, to cokolwiek będzie chciał robić potem, zasadnicze znacznie będzie dla niego miała rozszerzona matura z matematyki. Średnie wyniki z tej matury w Polsce w 2022 r. wynosiły 33%.

W LO w Warszawie, do którego się dostał, w 2022 r. średni wynik rozszerzonej matury z matematyki wynosił 30% (czyli był na poziomie średniej dla całego kraju). W Komorowie, gdzie początkowo złożyliśmy papiery – 49%, co już jest sporo lepszym wynikiem. Ale w Pruszkowie, gdzie Pucek ostatecznie pójdzie, było to już 67%. Jest różnica.

Tu też się trochę boję paru rzeczy… Boje się o fizykę, bo choć Pucek fizykę lubi i jest z niej niezły, to z powodu absencji nauczycielki (w ósmej klasie pani była bez przerwy chora, nie było jej prawie przez pół roku szkolnego, a że nauczycieli brak, to i o zastępstwa trudno…) Pucek z czterech działów w podręczniku przerobił dwa. Będzie musiał to nadrobić. Boję się też trochę o angielski, z którego Pucek ma zaległości jak stąd na Kamczatkę. Tu niewątpliwie będą potrzebne jakieś korepetycje. A to kosztuje – czyli wracamy do problemu numer jeden. Ech.

***

Trzy lata temu byliśmy na ślubie syna mojej kuzynki. A przedwczoraj Marcinowi i Natalii urodziła się córeczka – Ewa. Co oznacza, że moja kuzynka została BABCIĄ. No fakt, jest ode mnie o sześć lat starsza, ale jednak…

Z dobrymi wiadomościami zadzwoniła do mnie moja ciotka – mama kuzynki – która (co poniekąd logiczne) w wieku 85 lat została prababcią. Ale ciocia, która zawsze była skłonna do żartów, telefon do mnie zaczęła od tego, że gratuluje mi zostania ciotecznym dziadkiem.

A że zadzwoniła rano i obudziła mnie telefonem, to w pierwszej chwili – nieco zaspany – słowa „ciotecznym” jakoś nie wyłapałem. I musze przyznać, że przez chwilę mnie zatkało.

Lipcowo

Skończyłem jedną książkę (głupią jak kilo gwoździ, ale „dla chleba, panie, dla chleba”). Zacząłem kolejną, tym razem ciekawą, fajnie napisaną i stosunkowo prostą w tłumaczeniu – niestety dość krótką. Generalnie jednak muszę przyznać, że moje nastawienie do roboty najlepiej oddaje obecnie stara, góralska modlitwa przed przystąpieniem do pracy:

„Daj, Panie Boże, coby mi się tak chciało, jak mi się nie chce!”

***

Dziś były wyniki rekrutacji do liceów. Szału nie ma, ale dramatu też nie. Pucek dostał się do nie najgorszego liceum w Warszawie, ale (z innej rekrutacji, lokalnej) do całkiem fajnego liceum w Komorowie. Najpierw wydawało się, że Warszawa to Warszawa – ale nieoceniona Piłka (osoba zorganizowana i w kwestiach oświatowych uświadomiona bardziej, niż ktokolwiek w Puchatkowie) zrobiła szybką kwerendę, z której wynikło dość jednoznacznie, że liceum w Komorowie jest lepsze od tego warszawskiego – i to w zasadzie pod każdym względem. Dość powiedzieć, że średnie wyniki matur rozszerzonych z matematyki (a to najpewniej będzie ta matura, która dla Pucka w przyszłości będzie istotna) są w Komorowie o 20 punktów procentowych wyższe. Co więcej, wiemy od znajomych, których dzieci tam chodziły, że szkoła jest spokojna, z fajną atmosferą, sympatycznie położona, bliżej… Same zalety. Jedyna wada jest taka, że w Komorowie Pucek dostał się do zwykłej klasy „mat-fiz”, a w Warszawie – do „mat-inf-fiz”, co by wolał… Ale tłumaczymy mu, że informatykę i tak może robić szerzej niż w szkole, a lepiej pójść do lepszej szkoły. Ale to on musi podjąć decyzję… Zobaczymy. Przyznam, że tematem liceum też już jestem nieco zmęczony…

Wakacje…?

O tylu sprawach chciałbym napisać, ale za każdym razem jak siadam do klawiatury, to albo jestem zbyt zmęczony, albo coś się dzieje, albo… Siedzę i nie wiem, co właściwie mam do powiedzenia.

***

Rok szkolny się skończył z przytupem. Pucek pasek na świadectwie jednak ma – ale nie za sprawą pani od fizyki. Jego wychowawca (i anglista w jednej osobie), jak się o całej sprawie dowiedział, to się wkurzył i – nic nam nie mówiąc – podciagnął mu ocenę z angielskiego na szóstkę. Nijak się ta ocena, mówiąc szczerze, nie przekłada na rzeczywistą wiedzę (piątka i tak była mocno naciągana…), ale pan J. uznał, że do licha, co mu tam. Pucka wyniki z egzaminów ósmoklasisty nie są może rewelacyjne – najsłabiej (no właśnie) angielski, ale nadal 75 procent. Polski 82 procent, w matematyce zrobił jeden błąd, stracił jeden punkt z dwudziestu pięciu – czyli dostał 96 procent. Mogło być gorzej. W połączeniu z ocenami i „paskiem” (oraz wszystkimi dodatkami, takimi jak wolontariat etc) daje mu to około 155 punktów. Nie jest to wynik rewelacyjny, ale jest OK. Teraz musimy poczekać do bodaj 20 lipca, żeby się dowiedzieć, gdzie się dostał do liceum. Zobaczymy.

(Przy okazji – dowiedziałem się, jakie są średnie wyniki egzaminów ósmoklasisty w Polsce. Polski – 60 procent. Matematyka – 57 (!). Język obcy – 67. Trochę to przerażające.

***

Piłka miała uroczyste „graduation”, wszyscy absolwenci wchodzili na scenę, wyczytywani z imienia i nazwiska, dostawali dyplom, uścisk dłoni dyrektorki… W przypadku niektórych wyczytywanych ogłaszano także, że dana osoba dostała wyróżnienie z jednego ze swoich głównych przedmiotów. Wyróżnienia miała mniej więcej jedna trzecia absolwentów. Było bodaj z dziesięcioro takich, którzy mieli po dwa wyróżnienia. I była JEDNA osoba – jedna na cały rocznik – która miała TRZY wyróżnienia, ze wszystkich trzech przedmiotów maturalnych. Zgadnijcie, kto…

Teraz Piłka musi już tylko poczekać do połowy sierpnia na oficjalne wyniki A-Levels (czyli brytyjskich matur) – i może się pakować do Cambridge. Bilet już kupiła…

***

Pietruszka zaliczał pierwszą w życiu poważną sesję egzaminacyjną (no dobrze, pierwsza była po pierwszym semestrze, ale to jednak nie było to). Jak to on, strasznie się denerwował… Dziś się dowiedział, że z najtrudniejszego egzaminu (analiza matematyczna) dostał 3+. Dopiero po dłuższej z nim rozmowie dowiedziałem się, że na 200 osób na roku:

– około 150 egzamin uwaliło i będzie poprawiać we wrześniu

– czwórki dostało osiem osób

– reszta dostała trójki.

Czyli, jak stwierdził Pietruszka filozoficznie, ze swoim 3+ i tak jest w górnych dziesięciu procent wyników… Ale i tak się zastanawia, czy nie iść na poprawę. Cóż. Niektórzy tak mają.

***

Wakacje? Jakie wakacje?…

Zeszłoroczna Korsyka odbija się nam finansową czkawką do dziś. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia trzeba uczciwie powiedzieć, że to była błędna decyzja. Kasy nie ma, żadne większe wyjazdy nie wchodzą w grę. Pucek jest na obozie harcerskim – chociaż tyle (choć wiadomości mam takie, że chyba chce wrócić wcześniej, coś mu nie do końca pasuje… zobaczymy). Pietruszka z przyjaciółmi jedzie w sierpniu na dwa tygodnie w Bory Tucholskie. Piłka ze swoimi znajomymi gdzieś na Mazury. A ja?… Ja chyba w tym roku będę miał wakacje stacjonarne. Miałem nadzieję, że może wyskoczę gdzieś (sam!) w czasie, kiedy Pucek będzie na obozie, ale z wielu przyczyn wygląda na to, że się to nie uda – w NAJLEPSZYM razie może wyskoczę ze znajomymi na weekend.

Jest szansa, że w drugiej połowie sierpnia uda się nam całą czwórka pojechać na kilka dni nad morze – ale i to nie jest pewne.

***

A poza tym? Nic z tego, co miało wyjść, nie wyszło. Wszystko to, co się wydawało, że już, że zaraz – wzięło w łeb. „Warto ciągle próbować” – napisał mi ktoś z Was w komentarzach. Dzięki za dobre słowom ale problem polega na tym, że nie mam jak próbować. Że pierwszy raz w życiu (w każdy razie pierwszy raz na taka skalę) jestem w takiej sytuacji, kiedy w tych istotnych sprawach nic ode mnie nie zależy. Kiedy – chyba już o tym pisałem – mogę tylko czekać. Nie, nie jestem bierny. Jeśli furtka się uchyli choć na centymetr, na pewno się w nią wcisnę. Ale dopóki się nie uchyli, mogę tylko czekać.

A w tym akurat nigdy nie byłem dobry.

Szlag mnie trafia

Puckowi z fizyki na koniec roku wychodzi czwórka, a chciałby mieć piątkę. „Chciałby” to oczywiście za mało – ale Pucek naprawdę „umie w fizykę”, jak mawiają ludzie w jego wieku. Na pewno jest jednym z lepszych w klasie, kilku kolegom nawet coś tam tłumaczył, zresztą chce iść do liceum do klasy matematyczno-fizycznej.

I tu zaczyna się problem. Pucek od marca (!) próbuje dogadać się z panią od fizyki, żeby podnieść ocenę. Pani w kółko nie ma w szkole (powody zdrowotne), jak już jest, to na nic nie ma czasu. Jak ma czas, to każe pisać jakieś sprawdziany, których potem miesiącami nie sprawdza. Na wiadomości od rodziców wysyłane przez dziennik elektroniczny z reguły nie odpowiada.

Z tego w dużej części wynika także fakt, że Puckowi z ocen wychodzi czwórka. Bo jakiś sprawdzian, który on dobrze napisał, pani zagubiła, bo pani nie było przez miesiąc a potem nagle wróciła i zrobiła niezapowiedzianą kartkówkę – i takie tam.

No więc napisał sprawdzian na poprawę oceny. No więc zrobił razem z kolegą jakąś dużą prezentację na dość skomplikowany (jak na ósmoklasistów) temat.

I nic. W dzienniku elektronicznym nadal widnieje czwórka, oceny ze sprawdzianu nie ma, oceny za prezentację nie ma. Dziś jest rada i wystawienie ostatecznych ocen. Pani na wiadomości nie odpowiada. Wychowawca rozkłada ręce – on też nie ma z nią kontaktu, zresztą podobno w tym roku pani ze szkoły odchodzi, więc już jej nie zależy.

W czym problem, można by powiedzieć. Czwórka jest OK, co za różnica? Różnica jest zasadnicza. Dla ucznia, który chce iść do klasy „mat-fiz” piątka zamiast czwórki z fizyki to dodatkowe punkty. Nie mówiąc już o tym, że najprawdopodobniej właśnie ta jedna piątka dzieli Pucka od świadectwa z wyróżnieniem („z paskiem”) – a świadectwo z wyróżnieniem to dodatkowe SIEDEM punktów w rekrutacji do liceum. A do liceum idzie w tym roku „półtora rocznika” (po ☠️☠️☠️☠️☠️ reformie pani Zalewskiej). Więc te siedem punktów może oznaczać dostanie się do lepszego liceum – albo nie.

Półtora roku „zdalnego nauczania”, półtora rocznika do liceum, nauczycielka, której w tym roku więcej nie było, niż była – i zero, ZERO dobrej woli. Nikt przecież nie prosi o naciąganie ocen, o stawianie piątki głąbowi, który nic nie umie i ma jedynki.

Każdy, kto mnie zna, wie, że nie jestem typem rodzica, który zmusza dzieci do samych piątek i szóstek – a tym bardziej takim, który łazi za nauczycielami i żebrze o podniesienie dziecku oceny. NIGDY w życiu tego nie robiłem. Ale tym razem uznałem, że nie odpuszczę i napisałem długi list do pani dyrektor szkoły. Opisałem całą historię (rzeczowo i na spokojnie), zwracając uwagę zarówno na problem nieobecności nauczycielki przez dużą część roku, jak na brak jakiegokolwiek kontaktu.

Nie wiem, czy coś z tego wyniknie, ale mówiąc szczerze jestem zmęczony całą ta sytuacją.