Tydzień temu (tak, niestety znowu minął tydzień, zanim zabrałem się do napisania o czymś, o czym chciałem napisać…) wziąłem udział w wydarzeniu tyleż zabawnym, co surrealistycznym.
Jak niektórzy z Was wiedzą, wiele lat temu pracowałem jako dziennikarz w dziale miejskim Jednej Dużej Gazety. Przepracowałem tam dwa i pół roku, ciekawe to było doświadczenie, dużo się nauczyłem (…o wielu rzeczach…), nigdy tego nie żałowałem, ale też nigdy nie tęskniłem za powrotem, przekonawszy się, że klasyczne (zwłaszcza typowo miejskie) dziennikarstwo to nie jest to, co na dłuższą metę chciałbym w życiu robić.
I nagle, jakiś miesiąc temu, dostałem maila od koleżanki, która była (i chyba dalej jest, od niepamiętnych czasów) sekretarzem redakcji w tymże miejskim dodatku. Że długo szukała, że nie jest pewna, czy to na pewno mój adres, ale jeśli tak, to oni właśnie organizują zjazd z okazji trzydziestopięciolecia istnienia tegoż działu – i zapraszają wszystkich, którzy kiedykolwiek pracowali. I czy jestem zainteresowany.
Jasne, że byłem – zwłaszcza, że impreza weekendowa, prawie bezkosztowa, w kapitalnym miejscu na Mazurach (szczegółów nie podam, ale fantastyczny ośrodek nad pięknym jeziorem w środku głuszy, objętym strefą ciszy – prowadzony przez inną z byłych koleżanek z redakcji i jej zagranicznego męża).
No i pojechałem. Przeżyłem. Siedzieliśmy przy ognisku pod przepięknymi gwiazdami (zero „zanieczyszczenia światłem”), pływaliśmy po jeziorze tratwami, oglądaliśmy start wielkie balonu, uprawialiśmy wspominki, snuliśmy długie nocne Polaków rozmowy z gatunku „…no i co u ciebie słychać” z ludźmi, z którymi ostatni raz widzieliśmy się (ja się widziałem) jeszcze przed wejściem Polski do UE… Było to w sumie naprawdę kapitalne przeżycie, bardzo się cieszę, że tam byłem, ale…
Różne refleksje mi się nasuwają…
Z większością tych ludzi nie widziałem się od dwudziestu trzech lat (choć na przykład kolegę Krzysia spotkałem kilka lat temu na szczycie Wielkiej Rawki). To, że niektórzy bardzo się zmienili, trudno uznać za dziwne, zważywszy, że minęło prawie ćwierć wieku. Znacznie dziwniejsze było to, że niektórzy nie zmienili się w ogóle – wyglądali tak samo, jak wtedy (panowie w większości nieco posiwiali, panie… mniej 😉
Niesamowita zbieranina ludzi szalonych, zakręconych, w większości sympatycznych i fajnych, bez wyjątku błyskotliwie inteligentnych. Nie da się ukryć, że duża część jeśli chodzi o spojrzenie na świat i życie to postaci „z zupełnie innej bajki” niż większość moich przyjaciół i znajomych – i całe środowisko, w którym żyję na co dzień. Ale – paradoksalnie – to mi akurat zupełnie nie przeszkadzało (ani im). Różnice poglądów i przekonań to w takim środowisku (wbrew pozorom) rzecz normalna i akceptowana. Było natomiast coś innego, co sprawiło, że choć weekend był generalnie wspaniały, to wyjeżdżając z powrotem do domu poczułem jednak pewną ulgę i uświadomiłem sobie, że… Jakby to najkrócej… Dwa dni – super, ale jakbym miał z tymi ludźmi pobyć dłużej (albo na co dzień się wśród nich obracać), to… „No, thank you”.
O co zatem chodzi, spytacie, skoro nie o różnice w poglądach i (że sięgnę po nieco górnolotne zwroty) wyznawanych wartościach?
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jaki jestem na co dzień. Że jest gadułą, że często mówię za dużo, że często szybciej mówię niż myślę, że czasami zachowuje się, jakbym miał lekkie (lekkie…) ADHD (które zapewne mam, tylko nikt mnie nigdy nie diagnozował). Dziś, kiedy mam lat tyle, ile mam, to już się mniej rzuca w oczy i ma zdecydowanie mniejszą intensywność – ci z Was, którzy mnie znają dłużej, wiedzą, że kiedyś było gorzej 😉
No więc (…nie zaczyna się zdania od „no więc”) wyobraźcie sobie, że spędzacie czas w towarzystwie prawie pięćdziesięciu osób, z których (+/-) dwadzieścia jest takich jak ja, dziesięć – tak samo, tylko BARDZIEJ, kolejnych pięć – tak samo, tylko DUŻO BARDZIEJ, a pozostali (na oko) albo są dziwakami, albo po prostu wysokofunkcjonującymi aspergerami. Średni iloraz inteligencji w tym gronie był na pewno dużo wyższy od średniej w populacji, ale poziom nakręcenia, energii (kreatywnej – ale nie tylko…) i „wysokich obrotów” – także. To trochę specyfika tego zawodu, oczywiście, ale zauważyłem, że dziś na dłuższą metę jest to dla mnie męczące. Kiedy w niedzielę po południu wróciłem do domu, jeszcze przez kilka godzin czułem się „nakręcony” – w końcu, wieczorem, żeby się wyciszyć, pojechałem do R. (osiem kilometrów od domu), gdzie jest mały klasztor mniszek dominikanek z prostą, do późna otwartą kaplicą, w której o tej porze nikogo już zwykle nie ma – a jest półmrok, cisza i mury „przesiąknięte latami modlitwy”, jak to kiedyś ujął pewien mój znajomy.
