Daleko, daleko… Część 1.

No i tak to właśnie jest: napisałem „spróbuję jutro” – i od tego czasu minęło dwa i pół tygodnia. Najpierw w panice nadrabiałem różne zaległości z tego czasu, kiedy nie było mnie w Polsce, potem się nazwalało pracy mnóstwo, do tego milion spraw, o których nie będę opowiadał, ale przez które bardzo ciężko było mi się zabrać do napisania czegokolwiek.

Ale może to nawet lepiej… Bo przez te dwa i pół tygodnia sporo spraw mi się poukładało w głowie i może dzięki temu łatwiej mi będzie bardziej spójnie Wam o tym opowiedzieć. Co nie zmienia faktu, że będzie to opowieść w odcinkach – bo gdybym chciał opisać wszystko za jednym zamachem, to pewnie spędziłbym przy klawiaturze dobre kilka godzin. A na to nie mam siły.

Na początek zatem – krótkie wprowadzenie. Co, skąd i dlaczego.

Jeszcze w ubiegłym roku Agaja – jedna z nielicznych osób, które tu regularnie zaglądają (możecie ją zaleźć w komentarzach) – wraz ze swoimi mężem, K., zaproponowali mi, abym pojechał z nimi na Filipiny. Oni jeżdżą tam dość regularnie od dobrych kilku lat, prowadząc rekolekcje Ruchu. Skąd Ruch Światło-Życie na Filipinach? To długa historia, której nie będę tu opowiadał – ciekawych odeślę do miejsca, gdzie można sobie o tym poczytać i posłuchać. Potrzebowali kogoś, kto z jednej strony w miarę swobodnie mówi po angielsku (bo w tym języku prowadzone były całe rekolekcje – w jednym z kolejnych „odcinków” napiszę dlaczego), a z drugiej – kogoś, kto zna Ruch nie tylko na poziomie „przeczytania materiałów formacyjnych”, ale rzeczywiście żyje w tej duchowości. Uznali, że spełniam oba warunki…

Nie od razu podjąłem decyzję (miałem różne wątpliwości, różne trudności wydawały się być przeszkodą…), ale w końcu – jak już wiecie – poleciałem.

Najpierw krótko o samej podróży… Jak popatrzycie na mapę – albo jeszcze lepiej na globus – to zobaczycie, że Filipiny są naprawdę Bardzo Daleko. Jak powiedział jeden z moich znajomych – jest oczywiście na świecie kilka miejsc, gdzie jest dalej. ale już nie tak znowu dużo… Wystarczy powiedzieć, że z Manili do Darwin w Australii samolot leci już tylko niecałe pięć godzin. Jasne, jak popatrzymy w linii prostej, to odległość z Warszawy do Bacolod jest niewiele większa niż z Warszawy choćby do Los Angeles. Tyle, że z Warszawy do Los Angeles można polecieć bezpośrednio. Do Bacolod – nie. Żeby dostać się na wyspę Negros w rozsądnym czasie, ale i za rozsądne pieniądze, najlepiej lecieć liniami lotniczymi z Bliskiego Wschodu: Emirates albo Qatar Airways (my lecieliśmy tą drugą opcją). Sam lot z Warszawy do Dohy (Katar) trwa nieco ponad pięć godzin. Potem trzeba poczekać na dość wygodnym (i klimatyzowanym) lotnisku w Dosze i zapakować się na pokład „głównego” połączenia Doha – Manila. Dziewięć godzin. A potem z Manili trzeba jeszcze – już lokalnymi Philippine Airlines – dolecieć do Bacolod na Negros, co zajmuje godzinę z groszami. Jak łatwo policzyć, same loty to już ponad piętnaście godzin – nie licząc czasu na przesiadki w Dosze i w Manili. A czasu na przesiadki musi trochę być, bo nie można ryzykować, że w razie jakiegoś spóźnienia samolot nam ucieknie. Realnie zatem podróż z Warszawy do Bacolod zajmuje co najmniej dobę – a raczej półtorej.

Lecieliśmy we czworo – Agaja i K. z Poznania, Dawid z Krakowa i ja. Na miejscu miała do nas dołączyć jeszcze Ewa, animatorka Ruchu, Polka na co dzień mieszkająca w Kenii.

Dawno nie byłem tak daleko i trochę się bałem, jak zniosę bardzo długi lot… Niepotrzebnie. Na lotnisku w Manili – czyli już po dobie w podróży – wszyscy siedzieli zmęczeni czekając już tylko na ostatni samolot, a ja chodziłem jak nakręcony, „zwiedzając” wszystkie zakamarki. Najwyraźniej włączył mi się „tryb podróżny”…

Manilę niestety widzieliśmy tylko z okiem autobusu, który – jadąc przez miasto – przewoził nas z terminala międzynarodowego na krajowy. Zaledwie kwadrans jazdy, ale to wystarczyło, żeby uświadomić sobie coś, co dotąd wiedziałem tylko teoretycznie: byliśmy w Azji.

Dokładniej: w dalekiej, południowo-wschodniej Azji. Bo odległość z Polski na Filipiny to nie tylko kilometry… Jak byłem w USA – także w Los Angeles – to odległość była podobna, ale wciąż (teraz to widzę) pozostawałem w kręgu świata euro-amerykańskiego. W obrębie szeroko rozumianego Zachodu. Mimo wszystkich różnic kulturowo jesteśmy sobie stosunkowo bliscy. Ale tutaj…

To naprawdę był Drugi Koniec Świata. Wszystko było inne. Począwszy ruchu ulicznego, poprzez roślinność, sposób bycia ludzi, wygląd domów, zwyczaje – a skończywszy na tym, że dzień i noc były prawie równe (w USA najdalej na południe byłem w Teksasie, tu byliśmy ledwie cztery stopnie nad równikiem!), a kiedy na niebie wschodził księżyc w pierwszej kwadrze, to nie był „rogalikiem”, tylko „łódeczką”: „leżał” poziomo. Za to Wielki Wóz stał na niebie prawie w pionie. Każde spojrzenie na niebo, na krajobraz, na dowolną mijaną roślinę wywoływało taki specyficzny dysonans poznawczy: niby wszystko jest jasne, ale… nic się nie zgadza. Trochę o tych różnicach (na każdym poziomie) napiszę w kolejnych „odcinkach”.

Na razie skończę na tym, że z Warszawy wyruszyliśmy w piątek (25 kwietnia) wcześnie rano, a w Bacolod wylądowaliśmy w sobotę o trzeciej po południu – ale czasu lokalnego, czyli o dziewiątej wieczorem czasu polskiego (tak, sześć godzin różnicy). Ponad półtorej doby…

Ale powitanie, jakie nas czekało na miejscu – gościnność, otwartość i radość naszych Gospodarzy – było warte każdej minuty w podróży.

Ale o tym już w następnym odcinku. Będzie oczywiście trochę zdjęć – dziś już tylko… lotnisko w Manili 🙂