Dziś (technicznie rzecz biorąc – wczoraj, jest już po północy…) minęło dziesięć lat od śmierci M. Dziesięć lat. Dekada. Tak, wiem, że to brzmi jak kompletny banał, ale to przerażające, w jakim tempie leci czas. Jakieś rozmowy, jakieś spotkania, dziś (wczoraj…) była u nas w parafii msza w Jej intencji, na której zjawiło się sporo znajomych – także takich, z którymi z różnych powodów dość dawno się nie wdziałem. Wszyscy, z którymi rozmawiałem – włącznie z naszym proboszczem, kiedy „zamawiałem” tę rocznicową mszę – reagowali tak samo: To już dziesięć lat?! Niemożliwe!
A jednak. Dużo się przez te dziesięć lat wydarzyło. Wiele dobrych rzeczy. Sporo kiepskich. Życie płynie (…kolejny banał), świat się turla do przodu. A przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo przecież naprawdę nie dzieje się nic.
Ale… You must keep on walking, mr Fry.
Czas potrafi być bezlitosny – płynie, choć czasem wydaje się, że pewne chwile zatrzymują się w miejscu. Wspomnienia jednak nie blakną, a obecność tych, którzy odeszli, pozostaje w gestach, słowach i myślach. Dobrze, że są takie momenty zatrzymania, refleksji, spotkań… Bo to one przypominają, że pamięć nie zna upływu lat.
PolubieniePolubienie