Mało świątecznie, bardziej traumatycznie…

Dziwne to były święta. Summa summarum ostatecznie potoczyły się (prawie) normalnie, ale był moment, kiedy wydawało się, że w tym roku nie będzie ich wcale. To znaczy: nie będzie ich u nas w domu, bo obiektywnie oczywiście Uroczystość Narodzenia Pańskiego raczej odbyłaby się jak co roku…

Tak naprawdę zaczęło się w piątek, na tydzień przed Wigilią. Coś mnie zaczęło boleć w dole pleców. Nie przejąłem się tym specjalnie, bo takie rzeczy czasami mi się zdarzają – siedząca praca, brak kondycji, wiadomo. W sobotę było nieco gorzej. W niedzielę – jeszcze gorzej, ale jeszcze rano poszedłem normalnie do kościoła, a potem nawet pojechałem na chwilę cmentarz (choć idąc alejkami już nieco utykałem). Poważny problem zaczął się w niedzielę po południu. Bolało coraz bardziej, chodzić było coraz trudniej. Wieczorem podjechałem na stację odebrać Piłkę, która wracała od kolegi – i jak wróciliśmy pod dom, miałem już poważny problem z wyjściem z samochodu.

W poniedziałek rano obudziłem się ze wszystkimi klasycznymi objawami tak zwanej rwy kulszowej. Po konsultacji z moją lekarką wziąłem ketonal, pożyczyłem od znajomych kule (bo bez nich nie bardzo byłem w stanie chodzić) i miałem nadzieję, że mi przejdzie za dzień – dwa.

Nie przeszło. Przeciwnie, mimo leków było coraz gorzej. Lekarka zaordynowała nieco mocniejsze leki przeciwzapalne i przeciwbólowe, które – po kolejnych dwóch dniach – przyniosły analogiczny skutek. Zerowy. Czy raczej – de facto – ujemny, bo nadal było coraz gorzej.

Czwartek przed wigilią był ciężki. Przygotowania do świąt, zupy, choinka, prezenty – a ja byłem w zasadzie unieruchomiony, wszystko musiałem robić na siedząco (a i tak mnie bolało), co godzinę musiałem iść się na kwadrans położyć… Na szczęście Potwory stanęły na wysokości zadania: Pucek samodzielnie, za pomocą harcerskiego noża, ociosał i osadził choinkę (przywiezioną przez niezawodnego kolegę P.), Piłka (przy współudziale Pucka) zrobiła pierogi i uszka, Pietruszka w zasadzie samodzielnie posprzątał cały dom… Znajomi zrobili nam ostatnie zakupy (na szczęście większość rzeczy zdążyłem kupić wcześniej).

Kiedy w czwartek wieczorem kładłem się spać, było już naprawdę kiepsko: trudno było znaleźć tę jedną, jedyną pozycję, w której dało się zasnąć. Ostatecznie jakoś mi się to udało… Obudziłem się o drugiej w nocy i poczułem, że muszę pójść do łazienki. Wstanie z łóżka zajęło mi 10 minut (nie, to nie jest obrazowa przesada: przy łóżku mam budzik). Droga do łazienki (jakieś cztery metry) – kolejne pięć minut. Powrót – kwadrans. I to był w zasadzie koniec imprezy: udało mi się jeszcze położyć (choć każda zmiana pozycji wiązała się z dźgnięciem ostrego bólu, co było przerywnikiem w nieustającym bólu tępym…). I już nic więcej. Nie było żadnej pozycji w której ból byłby choćby na tyle mniejszy, żeby móc pomyśleć o zaśnięciu. Każda próba przesunięcia się o centymetr w łóżku bolała tak, że sama myśl o przewróceniu się na drugi bok była jak plany wyprawy na Mount Everest. Przez pół godziny usiłowałem się w ten sposób ułożyć (nie zacytuję Wam, co wtedy mówiłem, bo chyba zmienilibyście o mnie zdanie), aż doszedłem do wniosku, że nic z tego nie będzie. Postanowiłem wstać, nie do końca mając pomysł, co dalej – ale w łóżku zostać nie mogłem. Wstawanie z łóżka do pozycji siedzącej trwało kolejny kwadrans, próba stanięcia na nogi (mimo podpierania się kulami) spaliła na panewce. Siedzenie bolało tak samo, jak leżenie.

O wpół do czwartej nad ranem uznałem, że po prostu nie dam rady czekać w takim stanie do rana i – pierwszy raz w życiu – zadzwoniłem na pogotowie. Pani dyspozytorka oświeciła mnie, że pogotowie do takich przypadków nie jeździ (cóż – trzeba przyznać, że nie był to stan zagrożenia życia…), ale dała mi numer do nocnej pomocy lekarskiej w szpitalu w G., gdzie nocne wizyty domowe jak najbardziej były obsługiwane. Kolejny telefon, kolejna pani dyspozytorka, która przyjęła zgłoszenie, wszystko zanotowała i powiedziała, że oczywiście lekarz do mnie przyjedzie, ale ma jeszcze dwie wizyty przede mną. Więc będzie najdalej o ósmej rano.

Obudziłem Piłkę (bo tylko ją da się w nocy obudzić telefonem – pójście do pokoju nie wchodziło w grę), która zamknęła psa i otworzyła drzwi. I czekałem, pół siedząc, pół opierając się na kulach. Lekarz pojawił się dopiero o siódmej rano. Muszę powiedzieć, że przez te ponad trzy godziny byłem szczerze przekonany, że te święta spędzę w szpitalu. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wcześniej coś mnie tak bolało (…a próg bólu mam naprawdę dość wysoki).

Lekarz bardzo sensowny, wytłumaczył co i jak, zapytał, czy wolę leki doustne, czy w zastrzyku. A co szybciej działa? No zastrzyki, ale wielu ludzi się boi ukłucia. Serio?! Jakby mi powiedział, że konieczne jest walniecie młotkiem w kolano, żeby to przestało boleć, to też bym się zgodził…

Dostałem zatem dwie szpryce w odwłok. Lekarz przepisał mi analogiczne szpryce na kolejne dziesięć dni, dodatkowe leki przeciwbólowe („…ale takie prawdziwe, bo to, co pan kupi bez recepty, to na takie okazje jest zdecydowanie za mało!”), szczegółowo powiedział, jak je brać, a na koniec optymistycznie stwierdził, że zastrzyki powinny zacząć działać… za od pół do półtorej godziny. I poszedł, bo niby co miał robić – za rączkę mnie trzymać?…

Ostatkiem sił (już chyba głównie psychicznych) dowlokłem się z powrotem do łazienki, napuściłem sobie do wanny bardzo gorącej wody i jakimś cudem do niej wlazłem – ciepło rozluźnia mięśnie, więc trochę ulgi przynosi. Przyniosło na tyle, że przysnąłem na kwadrans. Kiedy wychodziłem z wanny, od zastrzyków minęło półtorej godziny… I nic. Ale NIC. Ani trochę lepiej. Jak podniosłem nogę, żeby wyjść z wanny, to omal się nie popłakałem z bólu. Tymczasem na szczęście zjawił się (wezwany z wanny telefonicznie) kolega P. i skoczył wykupić przepisane leki (normalnie posłałbym potwory, ale P. pojechał samochodem, więc było dużo szybciej). Dopełzłem do pokoju, wziąłem leki – i wreszcie, łącznie po dwóch i pół godziny od szprycy, ból ustąpił. NIE-SA-MO-WI-TE uczucie: w ciagu kwadransa po prostu przestało boleć! To znaczy: bolało jak się schylałem, jak zbyt gwałtownie podniosłem nogę etc., ale mogłem chodzić (z kulami) i normalnie funkcjonować. Rzadko w życiu doceniamy takie drobne przyjemności: że na przykład można siedzieć. Na krześle. I to nie boli 🙂

Wieczerza wigilijna odbyła się zatem już prawie normalnie – choć oczywiście nie wszystko było tak przygotowane, jak zwykle. Potraw mniej (choć i tak najedliśmy się po kokardy…), porządek jakby zdecydowanie mniejszy… A jak się koło północy położyłem spać to „odpadłem” chyba w dziesięć sekund: obudziła mnie telefonem znajoma, która jest pielęgniarką i przyjechała mi zrobić zastrzyki. Była dziewiąta rano.

No i teraz codziennie (do 3 stycznia) mam dostawać szprycę w odwłok, biorę leki, więc funkcjonuję w miarę normalnie (choć bez kul po schodach nie mam jeszcze odwagi zejść). Całą lewą nogę mam lekko osłabioną, jakby nieco zdrętwiałą („…tak, to klasyczny objaw” – potwierdziła moja lekarka). Czasami trochę pobolewa, muszę uważać przy schylaniu się, chodzić ostrożnie, nie forsować.

Co dalej? Jak już przejdzie do końca, to trzeba by pójść do jakiegoś rehabilitanta, żeby pokazał ćwiczenia, które potem trzeba robić (żeby nie wróciło). A potem umówić się na wizytę kontrolną do neurologa. Który pewnie zleci jakąś tomografię na wszelki wypadek. Chyba, żeby po trzech tygodniach dalej nie przeszło – wtedy trzeba od razu na badania obrazowe. No.

W porządku, tak też zrobię. Tylko niech już nie wróci taki stan jak w nocy z czwartku na piątek. Przyznam, że to było jedno z najpaskudniejszych doświadczeń w życiu.

***

No i kurczę blade: trzeci rok z rzędu (choć za każdym razem z innych przyczyn) nie byłem na Pasterce. Nie byłem też w kościele w pierwszy ani drugi dzień Świąt. Ciekawe, czy do Nowego Roku dam już radę…

Mimo wszystko:

4 myśli na temat “Mało świątecznie, bardziej traumatycznie…

Dodaj komentarz