Wieści z frontu

Sprawy dotyczące kursu językowego dla Pietruszki przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Znajomy, którego córka studiuje w Wielkiej Brytanii, doradził mi rzecz prostą, na którą jednak sam bym chyba nie wpadł: żeby kursów poszukać na miejscu, bez pośrednictwa polskich firm. Co okazało się strzałem w dziesiątkę.

Znajomi – polsko-holenderskie małżeństwo mieszkające pod Sheffield – w pół godziny znaleźli doskonałe kursy angielskiego dla obcokrajowców na Sheffield City College. Poziomy różne, co wyboru, do koloru (trzeba wypełnić test diagnostyczny, żeby się zakwalifikować do konkretnej grupy). Koszt? Z uwzględnieniem zniżki za zgłoszenie przed pierwszym czerwca – za dwa tygodnie zapłacę 370 funtów, czyli zmieszczę się w pieniądzach ze stypendium!

Do tego dochodzą oczywiście koszty mieszkania, jedzenia i przelotu. Jeśli chodzi o pierwsze dwie pozycje – znajomi spod Sheffield zadzwonili i powiedzieli, żebym (cytuję) „się nie wygłupiał” i przysłał dziecię do nich. A najlepiej – oboje starszych dzieci: dla Piłki (którą prywatnie bardzo lubią) też „coś do roboty znajdą”. W co nie wątpię, zważywszy, że mają czworo własnych dzieci… Bilety lotnicze też pomogli mi kupić, bo jako często latający mają różne zniżki i przywileje.

Przy okazji odbyłem absolutnie komiczną, godzinną rozmowę telefoniczną z Wielką Brytanią. Ona – moja koleżanka z dawnych czasów – rozmawiała ze mną; on – jej mąż, Holender – robił rezerwację on-line, dopytując o milion szczegółów. Ona ze mną rozmawiała po polsku. On do niej mówił chwilami po angielsku, chwilami po niderlandzku. Ona mu odpowiadała po polsku. Od do mnie mówił po angielsku, na co ja – odruchowo – odpowiadałem po polsku, bo on polski nieźle rozumie, ale nie mówi. Więc odpowiadał po angielsku, momentami odruchowo przechodząc na niderlandzki. Doświadczenie surrealistyczne z gatunku „…tak wygląda globalizacja”.

Koniec końców udało się kupić bilety dla obojga za cenę, która oczywiście dla mnie nie jest mała (…bo dla mnie ostatnio ŻADNA kwota nie jest mała…), ale okazała się o jakieś 30 procent mniejsza, niż gdybym kupował te bilety samodzielnie.

Dzięki temu Pietruszka z Piłka lecą 31 lipca do Sheffield, wracają 19 sierpnia. A my z Puckiem spokojnie pojedziemy sobie pod Tarnów 🙂

***

Z kronikarskiego obowiązku (więcej szczegółów z czasem…) muszę napisać, że Piłka – kto by pomyślał – znalazła się na liście „zwycięzców konkursu stypendialnego” super-hiper-mega szkoły, o której wcześniej pisałem. I – jeśli tylko w umowie stypendialnej nie znajdzie się nic, co nie pozwoliłoby mi jej podpisać – wszystko wskazuje na to, że przygodę ze edukacją ponadgimnazjalną będzie przeżywać w jednej z najdroższych (…) szkół prywatnych w Polsce. Nie, żebym z góry zakładał, że najdroższe = najlepsze, ale wyniki tej szkoły dowodzą, że jest naprawdę bardzo dobra. Nie napiszę Wam dokładnie, ile ta zabawa kosztuje – powiem tyle, że gdybym musiał płacić 10 procent kosztów, to dalej nie byłoby mnie na nią stać. Ale stypendium – to, które Piłka zdobyła – obejmuje 100 procent kosztów. A 100 procent oznacza wszystko, łącznie z obiadami w szkole (…i to jakimi…), kosztami podręczników, wszelkich materiałów niezbędnych do nauki (w tym także plastycznych etc.) oraz ze wszystkimi obowiązkowymi wyjazdami (co w przypadku tej szkoły oznacza przynajmniej raz w roku wycieczkę zagraniczną w ramach obowiązkowego programu nauczania).

Niezła jazda, naprawdę…

5 myśli na temat “Wieści z frontu

Dodaj komentarz